Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 9 stycznia 2017

280.KLĘSKA,ALE ZA TO EKSTREMALNA

         SOBIBORSKI PARK KRAJOBRAZOWY 2017.01.07/08

          Jakiś czas temu i to bynajmniej nie mały,umówiliśmy się,że w pierwszy weekend stycznia,wyskoczymy na granicę polsko-ukraińską i zrobimy zwiad przed sezonem.W planach był dwudniowy wypad do Sobiboru.Mieliśmy tam zanocować,a o świcie pobobrować w lasach,wypatrując puszczyków mszarnych, jarząbków,sóweczek,krzyżodziobów i innych wspaniałych gatunków.
Termin był nieodwracalny,toteż w miarę jak nadchodził,studiowaliśmy  skrupulatnie prognozy pogody i miny nam rzedły.Ale postanowienie,rzecz święta i w sobotę,o godzinie 13-tej,ruszyliśmy w 250 km trasę.Gdy ruszaliśmy,był duży tłok na drogach i temperatura,była ciut poniżej -10 stopieńków.W miarę jednak,jak nasza pozycja na mapie,przesuwała się na wschód,wartość ta powoli,ale cierpliwie,sunęła w dół.Gdy dojechaliśmy na miejsce,było już -22 stopnie i totalnie zamrożone szyby w samochodzie.
Wysiadamy i błyskawicznie wpadamy na kwaterę.Agroturystyka,ale każdy z nas ma swój pokoik i znośne warunki.Ale jak się okazało,był to przedsionek do piekła.Ale o tem,po tem.Na razie,pełni animuszu,dokładamy na się,dodatkowe warstwy odzieży i lecimy na nocne szwędanie się po leśnych bezdrożach, czujnie nastawiając uszy na hukanie puchaczy ,innych sów i sóweczek.
I tu muszę ze smutkiem wyjaśnić,że nasz ogromny zapał i entuzjazm, błyskawicznie zaczął maleć i znikać,aż po pół godzinie zupełnie zdechł.Wróciliśmy zmarnowani  do chałupy i zaczęliśmy się reanimować na kaloryferkach.Mocno zaniepokojeni,wchodzimy do internetu i przelatujemy po witrynach meteorologicznych.Przerażające wieści.Temperatura ma w nocy dalej spadać..Dobra,tym się będziemy martwić jutro.Na razie wszyscy rzucili się do gorącego prysznica.Jak się okazało,jestem stary,ale jary. Wykiszkowałem na zakręcie młodszych kolegów i pierwszy,wpadłem pod upragnione sitko.Nie powiem,abym tam siedział długo i napawał się rozkoszą,była by to bowiem rozkosz zdegenerowana.Nie było ciepłej wody,a z sitka ciekł płynny lód.Nie powiem,miny mocno nam się wydłużyły i zaczęliśmy szukać innych sposobów poprawienia bilansu cieplnego.Na stole szybko pojawiły się buteleczki z lekarstwem-z Aquavitką.Normalnie,w przyjmowaniu tego lekarstwa,nie stoję na końcu kolejki.Mając w pamięci świeże wspomnienia z pobytu nad morzem,zadecydowałem,że jutrzejszy dzień,będzie ode mnie wymagał dużej sprawności,a to znaczy,że odmówiłem zdecydowanie przyjęcia lekarstwa.Moi zacni Przyjaciele,osłupieli i zaczęli podejrzewać,że trzymają się mnie gupie dowcipasy.Ja jednak dałem odpór namowom i jak aniołek wskoczyłem z radochą pod kołderkę.Szybciej jednak wyskoczyłem z tego łoża boleści,jak diabeł  z michy ze święconą wodą.Ta pościel normalnie parzyła zimnem.Znowu zacząłem nakładać na siebie pracowicie kolejne warstwy bielizny,aby jakoś móc przeżyć,czekający mnie horrorek..Leżałem pod tą taflą lodu i powoli rozgrzewałem ją własnym ciałkiem.I do rańca przeleżałem w tej pozycji,bo przesunięcie się o centymetry z wygrzanej pozycji, powodowało normalnie wstrząs termiczny.Mimo temperatury,zacząłem powoli zapadać w nirwanę.Nie na długo,sporo po północy,moi kompanioni,zaczęli tańczyć zbójnickiego.Przygrywała  im z głośnika bluetooth,kapela metalowa Rammstein,a zamiast ciupag,chwacko dzierżyli monopody.Kochani,chcieli wciągnąćmnie do zabawy,więc często i gęsto,stukali swoimi ciupagami,w moje przezornie zamknięte na klucz drzwi.Nie wiem kiedy,zapadłem w sen.Parę minut po trzeciej,obudziło mnie pieczenie policzków i uszu.Wypełzłem z pod kołdry i macnąłem grzejnik.Przerażająco zimny.No tak,prawidłowo,w nocy w normalnych piecach się nie pali.Przypomniały mi się dawne czasy,kiedy to pracowałem w Sojuzie,na tzw,Rurze.Tam na początku budowy w zimie,rano w pokoju mieszkalnym,woda do picia i mycia,która była w kuble,przez noc zamarzała.
Parę minut po czwartej,dotkliwe zimno,wypędziło z łóżek,moich skacowanych fumli.Ogarnął nas,delikatnie to ujmując,dyskomfort psychiczny,a i co gorsza fizyczny.Wyjaśnienie było proste.To była drewniana chałupka z lat trzydziestych,ubiegłego wieku.Nie ocieplana,bo ocieplanie drewnianych budynków jest skomplikowane i drogie,a naszej gospodyni,nie było widocznie na to stać.Spaliśmy na poddaszu,tuż pod pochyłym dachem.Dopóki gospodyni dorzucała węgla do kuchni,grzejniki  były ciepłe.Na noc palenisko zostało wygaszone i po ptokach.Zimno błyskawicznie przedarło się przez cienką warstwę dachu i pod kołdrami leżały mrożonki-prawie.Rano,czyli koło 6-tej,siedzieliśmy przy stole w ponurych nastrojach.Jeden z Kumpli,skwapliwie zaczął z njadzieją,oglądać pod światło,pozostawione flaszencje.Ale jak wiadomo,z próżnego nawet Salomon nie naleje.O 6,30 zamówione wczoraj gorące śniadanie,przywraca Kolegom,nieco optymizmu.Nie na długo jednak.Kamil wychodzi na dwór,aby odpalić samochoda.Się nie da.Nawet nie można spróbować.Drzwi przymarzły do uszczelek i nawet nie drgną.Obrazowo mógł bym powiedzieć,że śmierć nam zajrzała w oczy.Panika dodała mocy naszemu driverowi i jakoś otworzył drzwi,a raczej wyrwał,niemal  z zawiasami.Już za chwilę silnik zaczął raźnie mruczeć i znowu powróciła nadzieja.Planowaliśmy wczoraj,że na pierwszym,obiecującym miejscu,będziemy o 7,30.Mamy jednak godzinę opóźnienia.Siedzimy w samochodzie i jesteśmy przerażeni.Na zewnątrz jest prawie -25 stopieńków i nie wiemy,czy damy radę w ogóle chodzić po lesie i coś zwojować. Ruszamy. Pierwsze wrażenie to cudowne piękno,jakie otacza nas ze wszystkich stron.Ruszamy w głąb lasu.Jest lepiej niż myślałem.Jest suche,nieruchome powietrze,więc zimno niezbyt nam dokucza.
Technika jednak całkowicie zawodzi.Mam 4,świeżo naładowane akumulatory, do lustrzanki Canona.Ale używanie aparatu wiąże się z żonglowaniem nimi.Założony akumulator,wytrzymuje 15 minut,potem aparat wyłącza się.Trzeba je bez przerwy wymieniać,a wyjęte pakować pod katanę, na ciepłe brzunio.Obiektyw zaczyna chodzić coraz trudniej.Jego wysuwanie i wsuwanie,sprawia spore problemy.Za to "mydelniczka"Panasonic,którego wziąłem na wszelakij słuczaj,nie sprawia żadnych problemów.I to ten aparat,który pozwolił mi przywieźć trochę zdjęć krajobrazowych.Ptaków praktycznie nie ma.Pochowane gdzieś w krzaczorach,oszczędzają energię.Trafiło się nam tylko,stado mysikrólików i raniuszków,oraz pojedyncze gile.Gdyby było coś więcej,to nie wiem czy dał bym radę,to cuś sfocić.Gdy przykładałem oko do wizjera aparatu,na moich okularach od raz pokazywała się warstwa,błyskawicznie rosnącego szronu.Pupa blada.
Raz i drugi wywinąłem orła,zapychając lornetkę śniegiem,a i aparatowi nieźle się dostało.Tak więc może to i lepiej,że nic się nie trafiło,bo potem był by płacz i zgrzytanie zębami.z powodu niewykorzystanej okazji.
Chodzimy tyralierą.Po pewnym czasie,koledzy zaczynają przerażające jęczeć.
Mają jakieś bajerowskie,ocieplane buty terenowe.Dobre,ale gumowe.Przez te gumę,ciepło błyskawicznie ucieka.Ja mam tradycyjne skórzane trzewiki,z długimi cholewkami,ala wojskowe.Grube skarpety z owczej wełny i moje nogi,to coś co mi dzisiaj najmniej zmarzło.Ale kompanom robi się już bardzo źle i biegusiem wracamy do samochodu.Silnik pracuje na maksymalne grzanie,a fumle się reanimują.I tak cały dzień.Powroty są coraz rzadsze,bo temperatura rośnie i koło pierwszej,mamy już tylko -12 stopni. Kamilos,zobaczywszy ,że mszary są solidnie zamarznięte,zakłada zwykłe buty,z krótkimi cholewkami.Idzie przede mną,a ja nagle słyszę,mrożący w żyłach krew,przeraźliwy kwik.To nie dzik.Właśnie  pod moim kumplem pękł lód i biedak w padł do lodowatej wody,powyżej kostek.
Czas mija,a nasz euforia niknie i się rozwiewa.Nie możemy wypatrzyć nic żywego.Dochodzi trzecia i robi się ciemno.Składam sprzęt.Jeszcze tak tragicznie to chyba nigdy nie było.Wracamy na kwaterę,marząc,że pojawiła się ciepła woda.Ale to były marzenia z typu,tych niespełnianych.Przebieramy się,jemy coś gorącego i pakujemy się do samochodu.Po czwartej ruszamy do domu.Po drodze słuchając lubelskiego radia,dowiadujemy się,że rano w niektórych miejscach temperatura może spaść do -30 stopni.Ale nam już to wisi.Jestem załamany.Jadę do domu beż żadnych trofeów.Nie myślałem,że uda się wypstrykać,wszystkie te fajne gatuny,ale spodziewałem się,że trafi mi się chociaż z jeden cymesik.A tu Gucio.Nawet kaca nie mam.
Zdobyliśmy jednak cenna wiedzę,którą mamy zamiar niedługo wykorzystać.
Humory nam się trochę poprawiły,jak przed wyjazdem,gospodyni,chcąc nas pocieszyć,powiedziała,że tydzień przed nami był......(tu wymieniła znane nazwisko).Chodził po lasach od świtu do wieczora,przez trzy dni.I g... zobaczył.
I to jest właśnie polska natura.Nieważne,że my nic nie zobaczyliśmy,ale  istotne jest,że innym się nie powiodło.Amen
Już za Radzyniem Podlaskim,kiedy było już prawie ciemno.koło szosy pojawił się łoś.Posuwaliśmy się powolutku, tak z kilometr obok niego.A był od nas oddalony,ok 150 metrów.
ZDJĘCIE BAAARDZO DOKUMENTALNE

Kol.Kamilos,zadowolony,że po "wyrwaniu"drzwi,zostały na zwiasach










Ta droga prowadzi nas już do domu.Własnego ciepłego i z ciepłą wodą


Słabiutkie zadośćuczynienie.Już jak wracaliśmy na kwaterę,spotkaliśmy młodego krogulca,szamiącego bogatkę



Gil.w promieniach zachodzącego Słońca

TRZNADLOWISKO

J.W

2 komentarze:

  1. Ciekawie opisane przeżycia na pustkowiu,szkoda że warunki były tak drakońskie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń