Łączna liczba wyświetleń

piątek, 16 lutego 2018

327.SIĘ W ŁEBIE NIE MIEŚCI !!!

            ŁEBA I OKOLICE- 11+12.02.2018.




       Od dłuższego już czasu, przychodzą z PGL-u, z nad polskiego morza, ekscytujące meldunki.
"OSETNIK-KRZYŻODZIOBY SOSNOWE, CIĄGLE SĄ". Nie będę ukrywał, że czytając to, brała mnie cholera. Taki rarytas, a zupełnie po za moim zasięgiem. Drogo, daleko i nie ma z kim jechać. Coraz więcej znajomych wstępowało do elitarnego klubu widzicieli sosnodziobów, a ja już pogodziłem się z myślą, że wszystkiego i tak nie dam rady zobaczyć. Toteż całkiem obojętnie przyjąłem wiadomość, że grono znajomych Kamila, namówiła go, aby ich zawiózł nad morze. A potem świat się przewrócił, a zdarzenia nabrały tępa. Dzwoni Kamil i prawi:Ten,a ten nie może jechać, bo mu coś wypadło. Zwolniło się jedno miejsce. Jedziesz ???? To tak jak by umierającego z głodu zapytać, czy ma ochotę cuś przetrącić.
Długie życie, pełne wszelakich wydarzeń, uczyniło mnie przesądnym. Wieżę, w przeznaczenie. Że coś jest komuś pisane i dostanie to bez wysiłku. Albo mu nie jest pisane i wtedy, aby się nawet ufajtał po pas, to niczego nie zdziała. Tak jak to w moim przypadku z krzyżodziobami świerkowymi. Wszyscy je już tej zimy mieli i widzieli, a ja łażę za nimi nieustannie i Gucio. Znakiem tego sosnodzioby, są mi pisane.
Umówiliśmy się na sobotę rano, a ja zgodnie z tradycją, poszedłem wcześnie spać, aby rano wstać wypoczętym. I oczywista, prawie całą noc, przewracałem się z boku na bok, a wyobraźnie pracowała na maksymalnych obrotach, wymyślając te wszystkie wspaniałości, jakie czekały mnie nad morzem.
Za piętnaście trzecia, nie wyrobiłem i zerwałem się złoża boleści. Mocna kawa, produkcja kanapek i kupę innych rzeczy, aby przyspieszyć upływ czasu. W końcu dopadam pierwszy tramwaj i wysiadam prosto, do oczekującej mnie gabloty, ciut po 5-tej. Ruszyliśmy ostro z kopyta, korzystając z pustych ulic. Lecimy na Łódź, aby potem przeskoczyć na Słoneczna Autostradę, wprost nad morze. No i jak zawsze, czymś najważniejszym staje się pogoda- jaka będzie nam towarzyszyć, w budzącym się dniu ?. Niestety, dzień wstawał ponury i spowity w grubą warstwę niskich, ołowianych chmur. Im bliżej Gdańska, tym gorzej. Do chmur dołączyła ,ścieląca się po ziemi mgła. Momentami dość intensywna. Nie będę ukrywał, że nosy nam się wydłużyły. E tam, nad morzem na pewno jej nie będzie, zagaił jakiś optymista. Oby, westchnęliśmy zgodnym chórem.
  Krótko mówiąc, kwadrans po 10-tej, jesteśmy na miejscu. Zostawiamy samochód na parkingu , na skraju lasu i  biegusiem  zanurzamy się w nim. Nieśmiało  pytam; To gdzie jest ta miejscówka ??.
 Właśnie na niej jesteśmy. Tak dokładnie, ta miejscówka, to kilka kilometrów kwadratowych, gęstego lasu sosnowego, poprzetykanego plackami kosodrzewiny. Się po nim łazi, się nasłuchuje, się wypatruje i wzdycha nieustannie do Stwórcy o odrobinę szczęścia. Nie będę ukrywał, że mina mi mocni zrzedła. Zacząłem to czarno widzieć. Przy samym morzu zobaczyliśmy je wreszcie. Ale radość była krótka. Od czasu do czasu, przelatywało nam nad głową kilka ptaków. Zapadały jednak gdzieś w lesie, a my nie mogliśmy ich potem wypatrzyć. Zaczęło się wielogodzinne łażenie po  nadbrzeżnych zaroslach. Mijamy kilometr za kilometrem. Głowy zadarte do góry, a uszy obracają się na wszystkie strony jak u afrykańskich słoni. Zaczęło  mnie ogarniać zniechęcenie i czarna rozpacz. A może jednak nie są mi pisane ??I wtedy uśmiechnęło się do nas szczęście. Spotkaliśmy następną grupę marzycieli. Wymieniliśmy się wiadomościami i ustaliliśmy, że będziemy obchodzić podejrzany obszar lasu z dwóch stron. Ci co zobaczą ptaki, dadzą pozostałym namiar. Poskutkowało. Nie od razu, ale jednak. Chiba po 2 godzinach, dostajemy SMS-a z mapką i zaznaczonym na niej punktem. Tam są ptaki. Szybko się zbieramy i ruszamy ostro w tamtą stronę. A potem nagle rozlega się świergot i nad naszymi głowami, wokół nas, siada na czubkach wysokich sosen, stadko ok.10 ptaków. I to były pisane mi sosnodzioby. Chwilę staliśmy jak sparaliżowani, a potem nieśmiało strzeliliśmy parę zdjęć. No, a potem aparaty  rozgrzały się do czerwoności. Robiłem zdjęcia, ale płakać mi się chciało z bezsilnej rozpaczy. Nisko nad naszymi głowami snuł się welon ołowianych chmur. Te przepiękne , kolorowe ptaki, wyglądały na ich tle, po protu tragicznie. Wytrzymały z nami z 10 minut, a potem, tak jak nagle przyleciały, równie nagle znikły. Co dalej robić ? Ano poszliśmy do tego punktu na mapie, mając nadzieję, że może znowu się pokażą. I się pokazały !!!. Były już znacznie niżej, ale również znacznie krócej.
Zbliża się 15-ta. Jesteśmy zmęczeni i wymarznięci. Robi się również coraz ciemniej. A zatem nic tu po nas. Uciekamy na kwaterę. Oczywiste, że kolacja będzie połączona z oblewaniem sukcesu. Ja jednak, doświadczony przeżyciami z poprzedniego wypadu nad morzem, podziękowałem pięknie Towarzystwu i wyniosłem się do oddzielnego domku, który to domek, boska opatrzność, przygotowała specjalnie dla mnie. Przy rozstaniu, ustaliliśmy, że wyjeżdżamy w teren, rankiem o 7,30. Połowa ekipy, jedzie dalej drążyć temat sosnodziobów, a my z Kamilosem, jedziemy do portu w Łebie, focić stada lodówek, szlacharów, edredonów i świergołków nadmorskich.

   Tradycyjnie rano, płacz i zgrzytanie zębami. Czarna rozpacz. Streszczając się powiem,że wyjechaliśmy przed 9-tą. Droga trudna, choć pusta. Kręta i pokryta wyślizganym lodem..
 A potem dopadamy ujście Łeby, wchodzimy na ostrogę falochronu i rozglądamy się gorączkowo, szukając wymarzonych stad. Opiszę to krótko. Dopisały lodówki. Było również pokaźne stado uhli, ale te trzymały się daleko na morzu. Oczywista kormorany i różne mewy. Przez dwie godziny wypatrywaliśmy świergotków. Wymarzonej życiówki Kamila. Były nawet dwa. Ale szybko przelatywały z brzegu na brzeg i kryły się w kamieniach, wzmacniających ostrogę. No a potem w poczuciu klęski zwijamy się i pakujemy do samochodu. Umówiliśmy się z resztą chłopaków, że o 12-tej ruszamy do W-wy.Jesteśmy na kwaterze punktualnie. I czekamy na kumpli jeszcze godzinę. Okazało się,że przed samym odejściem dopadło ich stado sosnowych i nie potrafili ich tam samych zostawić. Były dużo bliżej niż wczoraj, a i pogoda również była znacznie lepsza. Nic dziwnego, ze humory im dopisywały. Zupełnie odwrotnie, niż u Kamila. Ruszamy do domu. Spodziewamy się kiepskiej podróży. W gdańskim, kończą się akurat dzisiaj, ferie zimowe. Więc zapewne, na obwodnicy będą solidne korki. Ale pojechaliśmy bocznymi drogami, które wskazali nam życzliwi miejscowi. Samochód i Kumpli. pożegnałem w Warszawie o 19,30. Przed pożegnaniem nie miła ( raczej)chwila. Rozliczenie kosztów podróży. Ogromne zaskoczenie. Koszty paliwa i opaty autostradowe, w przeliczeniu na twarz- 103 zety( Ponad 1100 km, duży i ciężki Passat Combi-ropniak) dokładając jeszcze 40 zetów za nocleg, zmieściłem się w półtorej  paczce. No proszę, tak to ja mogę jeździć. a wiec dzięki Ci o Wielki Kamilosie, że pamiętałeś o mnie i polecam się na przyszłość.

NADMORSKA KOSODRZEWINA. PRZY ŚCIEŻCE ROZMIESZCZONE SĄ MINIATUROWE PLATFORMY OBSERWACYJNE. TKWIĄ NA NICH KAMRACI I KIKUJĄ NA WSZYSTKIE STRONY.


ZEJŚCIE NR.52. GŁÓWNY PUNKT ORIENTACYJNY, OD KTÓREGO ZACZYNAJĄ SIĘ POSZUKIWANIA


W GĘSTYM SOSNOWYM LESIE, POJAWIAJĄ SIĘ PLACKI KOSODRZEWINY. Z REGUŁY TO  WŁAŚNIE  JE SIĘ OBCHODZI. BO POZWALAJĄ OGARNĄĆ WZROKIEM, WIĘKSZĄ POŁAĆ OBSZARU.

 

POCZĄTEK PRZYGODY. TU SIĘ ZOSTAWIA SAMOCHÓD I DALEJ DYMA SIĘ NA PIECHOTĘ, PRZYNAJMNIEJ 3 KILOSY, DO ZEJŚCIA NR.52.


TO TYŻ ,WIDAĆ BYŁO MOJE PRZEZNACZENIE. PIĘTROWE  KOJO, JAK W DZIECIĘCYCH SYPIALNIACH, NA AMERYKANSKICH FILMACH. NO TO ZOBACZĘ JAK BYĆ DZIECIĘCIEM. POKÓJ BYŁ NIEDOGRZANY. NA GÓRNEJ PÓŁCE, NAD KALORYFEREM, POWINNO BYĆ ROZKOSZNE CIEPEŁKO. WLAZŁEM, SIĘ ROZŁOŻYŁEM, A TU MIEJSCA TYLE, ŻE MOŻNA SIĘ CO NAJWYŻEJ, SZEROKO UŚMIECHNĄĆ. BYŁEM ZMĘCZONY, WIĘC OD RAZU UDERZYŁEM W KIMONO. W ŚRODKU NOCY, POCZUŁEM  NIEODPARTĄ POTRZEBĘ, ABY SKROPLIĆ UCZUCIA. ZASPANY ZACZĄŁEM Z MOZOŁEM WINDOWAĆ SIĘ NA DÓŁ. MÓJ WYPIĘTY ZADEK, PRZESUNĄŁ PUNKT CIĘŻKOŚCI I BŁYSKAWICZNIE RAZEM Z CUDAŚNYM ŁOŻEM, ZNALAZŁEM SIĘ NA DOLE, NA STOLE. OD RAZU SIĘ ROZBUDZIŁEM. SZCZĘŚCIE, ŻE ZAWOREK NIE ZAWIÓDŁ. GDYBY PUŚCIŁY ZWIERACZYKI-NO TO DAŁ BYM OKROPNĄ PLAMĘ



NO I W ŁEBIE SIĘ NIE MIEŚCI-TŁUM  WYMARZONYCH PIERZAKÓW.


KAMILOS SIEDZI NA CZUBKU (FALOCHRONU !!) I MODLI SIĘ O ŚWIERGOŁKI. Z UPŁYWEM CZASU, ROBI SIĘ CORAZ BARDZIEJ SINY I Z DALEKA SŁYCHAĆ JAK GŁOŚNO DZWONI ZĘBAMI I INNYMI DETALAMI ANATOMICZNYMI.








TA BALIA, SKOJARZYŁA MI SIĘ OD RAZU ZE ZNAKOMITYM FILMEM Z  BOGARTEM I HEPBURN-MYŚLĘ O  "AFRYKAŃSKIEJ KRÓLOWEJ"










PUPILEK NASZEJ GOSPODYNI NA KWATERZE. ALEŻ ONA PILNOWAŁA, ABY NIE DOSTAŁ SIĘ W NIEPOWOŁANE RĘCE, A NA JEGO WIDOK, WYCIĄGAŁY SIĘ OD RAZU WSZYSTKIE



   No dobra, jeżeli Ktoś wytrzymał tyle czasu, lania morskiej wody, to  tera przejdę do sedna, czyli do tego, o co chodziło od początku.

LOXIA PYTYOPSITTACUS

CZERWONY-SAMIEC, ZIELONA- SAMICA. PODOBNO JEST TO OK. 15-TE STWIERDZENIE W POLSCE









MIAŁEM NADZIEJE,ŻE ZDJĘCIA  TEGO CYMESA WYJDĄ MI LEPSZE. NIESTETY, PASKUDNA POGODA UNIEMOŻLIWIŁA MI TO. CIEMNICA I SAM FAKT, ŻE PREZENTOWAŁY SIĘ NA TLE NIEBA, POKONAŁY MNIE. TYM CO TO PRZEĆWICZYLI, NIE MUSZĘ NIC TŁUMACZYĆ


CLANGULA HYEMALIS  

LODÓWKA-TU SAMIEC. TO JEST TEN DRUGI PTAK, DLA JAKIEGO TU PRZYJECHAŁEM. SAMICE NIE JEST TRUDNO ZOBACZYĆ W ZIMIE, NA WIŚLE W WARSZAWIE. ABY ZOBACZYĆ SAMCA, TRZA SIĘ WYBRAĆ NAD MORZE. WYDAJE MI SIĘ, ŻE WARTO, BO JEST TO CHIBA JEDEN Z NAJPIĘKNIEJSZYCH PTAKÓW.





PASKUDA, CZYLI SAMICA







Z TYMI PLAMAMI PO BOKACH GŁOWY, PRZYPOMINA MI TERAZ KŁAPOŁUCHEGO I BARDZO SPASIONEGO JAMNIKA, ROZWALONEGO NAS PODŁODZE




                                                    PHALACROCORAX CARBO                                                                  CZYLI JAK NIEKTÓRZY TWIERDZĄ-CHWAST




LARUS MARINUS-1-SZA ZIMA


LARUS MARINUS- 3-CIA ZIMA


J.W


LARUS ARGENTATUS-2-GA ZIMA


MELLANITA FUSCA-NIESTETY, DALEKO


WIDAĆ ŁADNIE WYBARWIONEGO SAMCA


TU NAWET DWÓCH


COCCOTHRAUSTES  COCCOTHRAUSTES


                                                DENDROCOPOS MEDIUS.                                                        CIEKAWOŚĆ, ZDJĘCIE BYŁO ROBIONE BEZ STATYWU. CIĘŻKIM ZESTAWEM, BEZ  STABILIZACJI I W NIEWYGODNEJ POZYCJI...I WYSZŁO. BYŁ MI PISANY 

     
       Jeszcze kwilka, mieliśmy racjonalne przekonanie, że to było stado mieszane. Że niektóre ptaki na zdjęciach będą sosnowymi, a inne na pewno świerkowymi. I cacy, jednym strzałem zaliczę dwa gatunki.  Ale niestety, nie było mi pisane. W łebie się nie mieści, ale wszystkie cholery były sosnodziobami.