Łączna liczba wyświetleń

środa, 31 stycznia 2018

326.NO I SE BIEBRZNĄŁEM

              CARSKA DROGA 2018.01.28.

           Otóż,  jak mi wiadomo, zawiązała się nieformalna grupa koleżeńska, która to Grupa skrzykuje się od czasu do czasu, wynajmują mały autobusik i skikają w różne ciekawe miejsca. Jak doszło do moich, dobrze poinformowanych uszu, w najbliższa niedzielę, udają się na Carską Drogą, aby zapolować na łosie. Czyż mogłem pozostać obojętny wobec takich plotek ? Oczywista, że nie. Uczyniłem więc wszystko, aby dołączyć do tej Grupy i  wybrać się  razem z nimi na to polowanie. Tu muszę wyjaśnić, że ja już od wielu lat czyniłem starania, aby móc tam pojechać, szczególnie na wiosnę, kiedy to można uszczęśliwić się widokiem i głosem wodniczek.
Jak do tej pory bezskutecznie. Z upływem czasu, intensywność marzeń ciągle się wzmagała, jak i stres z powodu, niemożności ich zrealizowania. Oszołomiony wyobrażeniami, o nadchodzących wydarzeniach, położyłem się wcześnie spać, aby rano wstać wypoczęty i pełen energii. Niestety, jak tylko zamykałem oczy, pod powiekami pojawiały się tłumy łosi, stojących wzdłuż Carskiej Drogi i entuzjastycznie mnie witających.  O pierwszej przewracałem się jeszcze z boku na bok. Potem deczko przysnąłem, aby budzić się co 15 minut i sprawdzać która godzina, co by nie zaspać.
O 3,15 już nie wytrzymałem. Zwlokłem się z łoża boleści i zacząłem się powoli szykować. Punkt piąta jestem przy rotundzie PKO i ładuję się do atobuska, zajmując luksuśne miejsce, na swoją wyłączność. Ruszyliśmy o 5,30. Eliza kręciła nosem, że to zdecydowanie za późno,jeśli się myśli poważnie o łososiach. No ale niestety, komunikacja miejska w sobotę, rozkręca się dopiero koło 5-tej, a nie wszyscy mają możliwości dojechać na rozsądną porę. Ruszyliśmy z kopyta, a pierwszy raz widziana przeze mnie obwodnica Marek, pozwoliła nam, nadrobić sporo czasu. Niestety, z ręki żarło i zdechło.
Odcinek drogi, między Wyszkowem, a Ostrowią, przepełznęliśmy w ślimaczym tempie, w sznurze tirów. Na starcie Drogi, zameldowaliśmy się, gdzieś koło 9-tej. Powoli ruszamy do przodu. Głowy kręcą się nieustannie z lewa na prawą i z powrotem, a oczy wychodzą z wysiłku na wierzch. Mijają minuty i kilometry, a obok nas jednostajnie przesuwa się pusty ciąg badyli. Oglądane wielokrotnie zdjęcia i zasłyszane opowieści, min. o Matyldzie, stworzyły w mojej podświadomości nieprawdziwą fikcję i oczekiwania. Otóż wydawało mi się, że na obu poboczach Carskiej, w długim szeregu będą stały łosie i czekały cierpliwie, aż któremuś od niechcenia strzelę, jakąś zgrabną fotę. A tu Gucio. Za nami coraz więcej kilometrów, a Eliza dogaduje-A nie mówiłam, że za późno. Driver mnie pociesz-, byłem tu już tyle razy i zawsze jakiegoś widzieliśmy. Ja mu odpowiadam-Twoja wersja jest rozwojowa. Jej następne brzmienie będzie następujące: Tyle razu tu byłem i zawsze łosie były, za wyjątkiem, kiedy byłem z Długosiewiczem.. Czas powoli  mijał, dojeżdżaliśmy do Osowca a mnie zaczęła ogarniać czarna melancholia. I wtedy, kiedy pochłonęła  mnie zupełna rezygnacja i czarna rozpacz, ktuś sokolooki wrzasnął- Jest,jest. Ciekawość, że takie ważne wieści, nie ogłasza się spokojnym głosem, a raczej gromkim wrzaskiem.. Busik stanął na poboczu, a my wysypaliśmy się na pobocze. Powiem szczerze, nie jestem już młodzieniaszkiem i mam sfatygowane stawy kolanowe. Ale wtedy wyskoczyłem jak korek z szampana i pognałem w las jak młody Bóg.W porę oprzytomniałem, toteż gdy dopadłem zwierza, uspokoiłem się i zacząłem zachowywać się rozważnie.
Poparzyliśmy se badawczo w oczy. Między mną, a łosiem zaiskrzyło. Doszliśmy do cichego porozumienia. Ta ogromniasta kobyła, będzie na etacie uciekacza, a ja ścigacza. Byle bez przesadyzmu. I potem posuwaliśmy się spokojnie i beznamiętnie w odległości jakichś 20 metrów od siebie   Byłem całkiem na luzie. Miałem założony dobry obiektyw. Niezbyt "długi", ale za to L-ka, więc pławiłem się w błogim błogostanie pewności, że robię cacy zdjęcia. Po jakimś nieokreślonym czasie, do rzeczywistości przywrócił mnie głos rozsądku. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem jednolitą ścianę badyli. Jednaką we wszystkich kierunkach. Przez spory kawałem czasu kluczyliśmy po lesie tak, że gdyby za nami zasuwał węgorz, to zawiązał by się w supełek. Zupełnie straciłem orientacje. Słońca nie widać, tylko nisko wiszące ołowiane, ponure niebiosa. Poczułem się z lekka niewyraźnie. Oczami wyobraźni zacząłem postrzegać szare cienie, z lubością spoglądające świecącymi oczyma,na  mój pokaźny bondziuch. Rozdarłem się raz i drugi na całe gardło, ale kamraci siedzieli już zapewne w autobusie i mnie nie słyszeli. Co robić ?? Tylko spokój nas uratuje. Odetchnąłem głęboko i wtedy se przypomniałem, że w kieszeni mam komórę, która zapisuje moją trasę i pokazuje dokładnie, gdzie w danej chwili jestem. I tak się zakończyła ta niezapomniana przygoda z łosiem w sosie własnym.
Usatysfakcjonowani sukcesem, zawróciliśmy o podjechaliśmy do pobliskiego Dobarza, podreperować  nadwątlone siły.
Po krótkim odpoczynku, przeznaczenie poprowadziło nas na skrzyżowanie dróg, w miejscu o dźwięcznej nazwie "Gugny". Być może powinien tu stanąć jakiś pomnik, lub mizerniejszy kamień pamiątkowy, aby upamiętnić to miejsce, mojej totalnej klęski. Przed wyjazdem, dostałem od  Kolegi Łukasza prikaz, aby w tym rejonie czujnie wytrzeszczać patrzałki, bo jest to miejsce, gdzie można przy odrobinie szczęścia, zobaczyć arcy rzadkiego dzięcioła-białogrzbietego.Rozleźliśmy się wokół całego skrzyżowania i rozglądamy się na wszystkie strony. Powoli opada napięcie i uwaga się rozluźnia.Potem nad naszymi głowami, pokazało się pokaźne stado czyży i czeczotek. Znudzony, zdjąłem teleobiektyw i założyłem krótkoogniskowy, aby narobić trochę widoczków. Kątem oka dostrzegłem jakiś ruch. Patrzę i widzę, że niedaleko nas, na sucharze pnia, usiadł jakiś dzięcioł. Gorączkowo rzucam się do wymiany obiektywów. W końcu podnoszę lufę do góry......i widzę migocące skrzydła, ulatującego dzięcia. Nie będziecie chiba zdziwieni, jeśli wam powiem, że to był właśnie białogrzbiet. I to był początek mojego pecha. Na razie jest 1:1, Biebrza versus ja..
Kręcimy się dalej po okolicy, ale już bez żadnych sukcesów. Totalny brak zwierzęcego życia. Potem jedziemy zobaczyć Bagno Ławkę z kładką Długa Luka. Jak żesz ja marzyłem, aby zobaczyć to miejsce. Niestety, stoję, patrzę i czuje jak ogarnia mnie smutek. Sino,ciemno i ponuro. Bezkresna przestrzeń, pozbawiona jakichkolwiek śladów życia. Ależ tu musi być cudownie, gdy świeci majowe Słoneczko. Może mi będzie dane, zobaczyć to kiedyś.
A później znana wszystkim bywalcom, karczma w Rusi. Zanim się jednak rozsiedliśmy się, przy biesiadnym stole, podjechaliśmy kawałek brzegiem, w stronę ujścia Biebrzy. Nagle znowu krzyk-ooooo, wydra !!! Faktycznie, na przybrzeżnym lodzie, leżał kawał wydrzego futrzaka w wersji męskiej.Wyskoczyliśmy z buska, jak na ćwiczeniach straży pożarnej. Po to tylko, aby zobaczyć rozchodzące się kółka na wodzie, po znikniętej wyderce. To jeszcze zniosłem spokojnie, po męsku.
Gdy wracaliśmy, driver zaproponował: kto chce, może tu wysiąść i spróbować dorwać wydrę, ale potem trzeba dojść pieszką do karczmy. Zaczekamy. I tutaj dałem totalnie ciała. Nieprzespana noc i kolana przypominające mi pogoń za łososiem spowodowały, że nie chciało mi się ruszyć rzyci z ciepłego  i miękkiego miejsca. Odjechałem, żegnając zawistnym wzrokiem Elizę i Stanisława. E tam, tylko wymarzną na wietrze. Za dziesięć minut przychodzi SMS. Kołtun leży przed nami na lodzie i wtraja rybę. Eliza, jak to kobieta, potrafi być bardzo okrutna.
No więc 2;1, dla Biebrzy. Pokonało mnie własne lenistwo. Na pociechę, przejeżdżając przez most nad Narwią, zobaczyliśmy dwie dorodne wydry, leżące na lodzie, ze 400 metrów poniżej nas. Wysiedliśmy i paśliśmy oczy ich widokiem. Ale minęła już godz.16-ta i przy grubej warstwie chmur, było już bardzo ciemno..
Do Warszawy wróciliśmy migusiem. Byliśmy już przed 19-tą.Patrząc na tę wycieczkę z perspektywy czasu. mogę powiedzieć, że moje marzenia się spełniły. Widziałem łosie, widziałem Długa Lukę. Zmarnowałem jednak, dwie niepowtarzalne okazje. Brakowało też niewątpliwie do szczęścia pogody. Cały dzień pod niska warstwą ciężkich, ołowianych chmur, zostawił po sobie uczucie smutku i rozpaczy. Ale chociaż nie padało. Osobista Małżonka, zapodawała mi co jakiś czas przez komórę, że w Warszawie leje jak cholera.


GODŁO BIEBRZAŃSKIEGO PARKU NARODOWEGO












ŻEGNAJ KOCHANIE. ZRYWAMY NIĆ NAWIĄZANEJ SYMPATII

WILCZY TROP

KONKURENCJA-CZYLI STASIO DUL. PIERWSZY RAZ SPOTKALIŚMY SIĘ RÓWNO PIĘĆ LAT TEMU, W POPOWIE KOŚCIELNYM, NA WYCIECZCE HORYZONTALNEJ

NASZ  DRIVER, PAN GREZESIO

TA KARCZMA....DOBARZ SIĘ NAZYWA






MIEJSCE MOJEJ KLĘSKI

KONKURENCJA FOCI CZECZOTY, WIĘC MOGŁA OD RAZU...

......STRZELIĆ BIAŁOGRZBIETEGO. TO JEST ZDJĘCIE KTÓRE ZROBIŁ STASIO DUL, A KTÓREGO NIE DANE MI BYŁO ZROBIĆ MNIE

ANI CHYBI, TUTAJ SZALAŁ CZARNY

MIEJSCOWE SMACZKI

J.W

J.W

J.W

J.W

BAGNO ŁAWKI

KŁADKA DŁUGA LUKA.ZAKOŃCZONA ........

 .........PLATWORMĄ WIDOKOWĄ

DZIĘKI IWONIE GATZ. FOTOGRAFUJĄCY, MOŻE ZOBACZYĆ SIEBIE SAMEGO


W REJONIE WIZNY,WSZYSTKIE ŁĄKI STOJĄ POD WODA I LODEM.
A TO ZNACZY, ŻE NA WIOSNĘ, BĘDZIE TU PEŁNO SIEWKUSÓW, KACZEK I GĄSEK



TAK BIEBRZA WPADA DO NARWI

WIECZORNE WYDRY


WŁAŚCIWIE TO JUŻ "NOCNIKI"

                                                 NO I NASZA TRASA


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz